Dwa niekoniecznie potrzebne starty…

Biegam bo lubię, trenuję bo lubię i startuję też BO LUBIĘ i właśnie dlatego czasami wychodzę biegać, robię trening, lub startuje w zawodach chociaż rozsądek podpowiada inaczej…

Od Maratonu w Poznaniu nie trenuję, nie planowałem tego, ale nadmiar obowiązków związanych z organizacją cyklu zBiegiemNatury ograniczył mój czas wolny do minimum. W ciągu ostatnich 4 tygodni przebiegłem zaledwie 150km i 9 razy byłem na basenie (ale za to zorganizowałem w tym czasie 2 biegi i jeden festyn dla dzieci i młodzieży). Forma którą budowałem z myślą o jesiennym maratonie powoli więc uciekała. Mimo to w zeszłym tygodniu postanowiłem wystartować w Półmaratonie Kościańskim.

Doszedłem do wniosku, że skoro i tak muszę tam być (pracowałem przy pomiarze czasu) to skorzystam z okazji i wezmę udział w biegu. Sam udział nie byłby może najgorszym pomysłem, ale po konsultacji z Marcinem Kęsym (historia Marcina nadaje się na osobny wpis – może kiedyś go namówię na zwierzenia i Wam je udostępnię) postanowiłem pobiec razem z nim i zaatakować wynik 01:14, a więc swoją życiówkę..! Pogoda była w Kościanie idealna na ściganie, trasa dosyć kręta, ale płaska, nogi powinny być świeże (jeśli takie mogą być po zorganizowaniu zawodów dla prawie 700 osób dzień wcześniej) – dlaczego więc nie spróbować?
Stanęliśmy więc w pierwszej linii i po wystrzale startera rozpoczęliśmy walkę… Bieg w Kościanie był jak zawsze bardzo mocno obsadzony, dlatego biegliśmy dopiero w 4, czy 5 grupie. Plan był prosty: od początku łapać równe międzyczasy na poszczególnych kilometrach: 03:30 – tempo niewiele szybsze od mojego/naszego maratońskiego (przynajmniej tego planowanego) – więc nie powinno być większych problemów. Pierwsze 5km przebiegliśmy w 17:27, zgodnie z planem – jednak ja już wiedziałem, że nie jestem w stanie tego wytrzymać i odłączyłem się od grupy. Od tego momentu rozpocząłem samotną walkę z trasą i swoją głową. Z kilometra na kilometr było coraz gorzej (10km w 35:30), miałem sobie jednak coś do udowodnienia (po półmaratonie w Tarnowie Podgórnym, gdzie zszedłem z trasy). Postanowiłem że cokolwiek by się nie działo będę walczył i dobiegnę do mety w jak najlepszym czasie. Na półmetku trochę odżyłem i zaświtała mi jeszcze myśl, że życiówka jest w zasięgu (01:14:41), niestety już na 14 kilometrze pojawił się kolejny kryzys i tempo znowu siadło. Dodatkową trudnością było to, że od 5 kilometra biegłem zupełnie sam, kolejnych zawodników widziałem jakieś 200-250 metrów przed sobą (co na krętej trasie wystarczyło, żeby tracić ich z zasięgu wzroku) – nie miałem więc szans dogonić ich będąc tak słabej dyspozycji, a luka za moimi plecami była jeszcze większa… Między 16, a 21 kilometrem straciłem ponad minutę od planowanego tempa i jednocześnie szanse na dobry wynik. Ostatecznie ukończyłem bieg z czasem: 01:16:08. To niby dopiero mój 4 uzyskany czas w „karierze” (albo 3 – jak kto woli – bo jest identyczny jak wynik który uzyskałem w Chełmży w 2010). Jednak pokazałem sobie, że potrafię walczyć i szybko biegać nawet kiedy mam gorszy dzień.

Fot. 1 Na krętej trasie biegu w Kościanie (autor: Karolina Kotkowska)

Jednym z problemów z którym męczyłem się na trasie były spięte łydki, które doskwierały mi jeszcze przez kilka kolejnych dni. Dlatego w tym tygodniu biegałem tylko wtedy kiedy musiałem (wizytowałem trasy zBiegiemNatury w Bydgoszczy, Gdańsku i Wrocławiu) i nie było to przyjemne bieganie. Dopiero w sobotę odzyskałem jednak względny luz w nogach. Słuchając rozmowy znajomych, z których wszyscy planowali jakiś start w Biegach Niepodległości, pozazdrościłem im i po powrocie z Wrocławia (gdzie organizowaliśmy Grand Prix zBiegiemNatury) postanowiłem zapisać się na bieg w Luboniu (w zeszłym roku byłem tam 6 z wynikiem 35:26 i drugi w kat. wiekowej M20). 700 osób na liście startowej, 10 kilometrowa trasa – pomyślałem „dlaczego nie?”

Pojechałem więc dzisiaj rano do Lubonia (mało co się nie spóźniłem, bo miałem trochę pilnej pracy związanej z akcją zBiegiemNatury). Po krótkiej rozgrzewce stanąłem na starcie (przedstawiony przez dyrektora biegu Adama Chudzickiego – jako elita, więc wypadało pokazać się z jak najlepszej strony) i po odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego (zawsze zazdrościłem tego piłkarzom) ruszyliśmy… Spiesząc się na bieg zapomniałem zabrać zegarka. Musiałem musiałem więc liczyć na swoje samopoczucie (ciekawe doświadczenie). Początkowo planowałem chwycić się Filipa Przymusińskiego, jednak razem z Przemkiem Walewskim narzucili od startu dosyć mocne tempo, które wydawało mi się nierealne, więc odpuściłem. I tak już kilkaset metrów po starcie znowu zostałem sam biegnąc na 8 pozycji. Niestety już na drugim kilometrze łydki przypomniały mi, że nie są w najlepszej formie i biegło mi się słabo, mimo to cały czas trzymałem dystans do 4 osobowej grupy przede mną. Minąłem po drodze jednego zawodnika (Sebastiana Bonclera – z którym przegrałem w Kościanie) przesuwając się na 7 pozycję. Do 5 kilometra trasa była łaskawa i biegło mi się dość dobrze (pomijając łydki). Niestety biegając na pętli – suma przewyższeń musi się zgadzać… Dlatego ok. 6 kilometra zaczęły się podbiegi, które nie zamierzały się kończyć… Minął mnie wtedy jeden zawodnik i to w stylu, który kazał mi się zastanowić nad sensem mojego startowania w tym biegu… To jednak nie było najgorsze…

Fot. 2 „Dobra mina do złej gry” na trasie… 😉

Chwile przed 8 kilometrem odwróciłem się i zobaczyłem że biegnie za mną mój podopieczny Piotr Myślak (vel. Owoc). Miał kilkaset metrów straty, postanowiłem więc przyśpieszyć (chociaż cały czas nie wiedziałem jakim tempem biegnę). Mimo to już chwilę później pojawił się obok mnie (a zawsze żartowałem, że jak ze mną wygra to kończymy współpracę). Postanowiłem pokazać mu, że jeszcze trochę musi się nauczyć. Schowałem się za jego plecami i mimo, że nie było lekko trzymałem się aż do ostatniej prostej gdzie planowałem zaatakować. Była ona dość długa więc był to finisz na raty i o ile za pierwszym razem Piotrek jeszcze się mnie trzymał, to kiedy poprawiłem tempo po raz drugi musiał uznać moją wyższość i wbiegliśmy na metę na 8 i 9 pozycji z czasami: 35:20 i 35:28. Na pocieszenie po raz kolejny 2 miejsce w kat. wiekowej M20 🙂

Fot. 3 Finisz biegu w Luboniu

Fot. 4 Dobry skład na podium kat. M20: Ja, Filip Przymusiński (który pomaga mi w treningu pływackim)
i Piotrek Myślak (któremu doradzam w treningu biegowym)

Dlaczego uważam, że te biegi były niekoniecznie potrzebne? Ponieważ w dużej mierze biegłem je głową, a nie nogami – te były już zdecydowanie na roztrenowaniu i tam powinny zostać. Nie trenując od 4 tygodni nie powinienem porywać się na starty, bo teraz zamiast zacząć spokojnie przygotowywać się do wiosennych startów, będę musiał po raz kolejny odpocząć od biegania.

Plan na najbliższe tygodnie: zwiększyć ilość jednostek treningowych w wodzie z 2 do 3-4 w tygodniu, popracować nad siłą i mięśniami głębokimi. Najpierw jednak Bartek musi doprowadzić moje łydki do ładu 😉

Dodaj komentarz

Kategorie