Bieg Rzeźnika bez tajemnic…

Pominę wszystkie wydarzenia, które miały miejsce zanim stanąłem na starcie biegu Rzeźnika, a raczej stanęliśmy bo to przecież bieg w parach, a Kamil, który był moim partnerem odegra w tej historii znaczącą rolę. Aby zjawić się na starcie o godzinie 03:20, pobudkę mieliśmy zaplanowaną na 01:30. Jak to zwykle bywa w takich okolicznościach, pod wpływem olbrzymich emocji – nie miałem problemów ze wstaniem. Mimo iż o tej godzinie zdecydowanie częściej kładę się spać niż wstaje to od razu czułem się bardzo pobudzony i zmotywowany do działania. Generalnie to już przed zaśnięciem byłem zdania, że wolałbym iść na start niż kłaść się spać… 

Od miejsca naszego noclegu do Komańczy – gdzie był start biegu, dzieło nas kilkanaście kilometrów, dlatego też pobudka musiała odbyć się tak wcześnie. Już w trakcie podróży na start przypomniało mi się, że nie zabrałem zegarka: Garmina 305, jak się później okaże być może miało to dla mnie zbawienny wpływ.

Fot. 1. Profil trasy

Mimo wcześniejszych zapewnień od startu narzuciliśmy sobie dość mocne tempo (podczas zbiegów grubo poniżej 4’/kilometr), mimo to nabuzowani adrenaliną czuliśmy się bardzo dobrze. Ok. 10km biegnąć już w czołówce daliśmy się złapać na tym, że zamiast kontrolować trasę, skupiliśmy się na rywalach przed nami. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że rywale pomylili trasę i nadrobiliśmy w ten sposób kilkaset metrów wspinając się pod prąd górskiego strumyka.

Fot. 2. Nieświadomy tego co mnie czeka, pełen energii… Ok. 20 kilometra trasy.

Pierwsza zapowiedź, że nie będzie tak łatwo jak mogłoby nam się wydawać pojawiła się ok. 27 kilometra – skurcz łydki. Od razu przypomniał mi się Paryski Maraton, gdzie walczyłem ze skurczami. Jednak tam miało to miejsce na dystansie kilku kilometrów, a nie kilkudziesięciu! Więc pierwsze uczucie jakie w związku z tym pojawiło się w mojej głowie to niewątpliwie strach, że ta przygoda dobiega końca, zanim tak naprawdę się zaczęła…

Do pierwszego przepaka dobiegliśmy na 5 tej pozycji, pokonując 32 kilometry w średnim tempie poniżej 6’/km. Mieli tu na nasz czekać nasi kibice: Monika, Benek i Martyna. Pojawili się dopiero jak kończyliśmy się przebierać i zamierzaliśmy wyruszyć w dalszą trasę. Dobrze więc, że jednak przygotowaliśmy sobie worki na przepaki… 😉 Miałem nadzieje, że po uzupełnieniu minerałów izotonikiem, skurcze ustąpią, ale chyba tak naprawdę tylko chciałem w to wierzyć, podświadomie wiedząc, że jest to raczej niemożliwe. Na szczęście na początku tego etapu niewiele było płaskich odcinków, gdzie musiałbym biegać, a na podejściach skurcze nie dawały tak znać o sobie, czułem niestety że już nie tylko w łydkach dzieje się coś niedobrego. Oczywiście początkowo nie mówiłem o tym Kamilowi, żeby go nie martwić, ale kiedy nogi się pode mną uginały trudno było się nie przyznać…

W takich chwilach najtrudniej poradzić sobie jednak nie z mięśniami, a z motywacją do dalszej rywalizacji, na podejściu straciliśmy 5 miejsce i czułem że to jest początek złego. W myślach widziałem już jak mijają nas kolejne ekipy i mimo świetnej pozycji na pierwszych etapach, rywalizację kończymy gdzieś w środku stawki… Zdecydowanie to nie było to na czym mi zależało, więc ciężko było mi się z tym pogodzić.

Ponieważ start był praktycznie w środku nocy – nie zjadłem przed nim żadnego pełnowartościowego posiłku, dlatego po 3 godzinach żywienia się batonikami i żelami, również z tym miałem problem. Byłem głodny, a jednocześnie strasznie mnie mdliło i wiedziałem, że zjedzenie czegokolwiek z moich zapasów (batoniki musli, batoniki musli w czekoladzie, żele, snikersy) skończy się wymiotowaniem, a to z pewnością nie pomoże w dalszej rywalizacji… Nie był to jednak ostatni z problemów… Na przepaku w Cisnej, naładowany energią zostawiłem wszystkie ciepłe ubrania i pobiegłem dalej w koszulce bez rękawów. Będąc z powrotem na szczycie, bardzo tego pożałowałem. Skurcze nie pozwalały mi na regularny bieg, więc nie miałem możliwości rozgrzania się. Zimny wiatr, słońce schowane za chmurami, spowodowały że trzęsłem się z zimna i straciłem resztki ochoty na rywalizację. Wtedy Kamil próbował poratować mnie workiem foliowym, który niestety okazał się za mały żeby zrobić z niego pelerynę, więc mogłem nim tylko na chwilę okryć ręce. Wszystko to złożyło się na chwilową depresję. Wiedząc że nie jestem na trasie sam i nie mogę się poddać, nie mogłem pozbyć się myśli: „jakby to było jakbym teraz umarł…”. Chyba nie wymaga to komentarza?

Etap walki na „śmierć i życie” z samym sobą trwał mniej więcej między 35, a 45 kilometrem. W przeliczeniu na godziny – uporanie ze swoimi słabościami zajęło mi ok. dwóch godzin, więc niewiele mniej niż pokonanie maratonu 😉 W dalszej części trasy zacząłem podbiegać, co prawda nadal walczyłem ze skurczami, ale po każdym jednym szybko wracałem do truchtu. Od Cisnej wyprzedziły nas na trasie w sumie 4 drużyny, byliśmy więc (według naszych obliczeń na 9 pozycji). Na szczęście etap ten kończył się długim, pięciokilometrowym, płaskim, asfaltowym odcinkiem. Jako, że jesteśmy chłopakami „z ulicy”, a nie z gór – obowiązkowo musieliśmy to wykorzystać. Zaczęliśmy spokojnie, żeby nie denerwować moich styranych mięśni, tempo jednak szybko wzrosło i biegliśmy ok. 5 min/km. Udało nam się wyprzedzić dwie drużyny i tak dobiegliśmy do kolejnego przepaka: Smerka. Informacja na temat pozycji: „nadal macie 5 miejsce” WTF?! Dwie ekipy musiały więc albo się zgubić, albo zrezygnować z dalszej rywalizacji. Wiedząc co przeszedłem podczas minionego odcinka wydawało mi się to wręcz niewiarygodne, ale wyzwoliło we mnie nowe pokłady energii. Z pewnością znaczenie w tej kwestii miała również możliwość zjedzenia czegoś normalnego, po ponad 6 godzinach wysiłku, bułki z serem/szynką i dżemem – smakowały wręcz wybornie…

Fot. 3. „Chłopaki z ulicy” w swoim żywiole…

5 pozycja spowodowała jednak, że nie chcieliśmy tracić zbyt wiele czasu, dlatego szybko uzupełniając zapasy wody i jedzenia, wyruszyliśmy na kolejny etap. Warto dodać, że przed nami były dwa najtrudniejsze etapy…

Będąc kiedyś w Bieszczadach w ciągu jednego dnia zaliczyłem Smerek i połoninę Wetlińską, drugiego dnia Połoninę Caryńską… Teraz miałem to zrobić w kilka godzin, mając za sobą 60 kilometrów… „Kocham Cię Życie!”

Dołączył do nas w tym momencie Benek, którego rola jednak ograniczała się do mobilizowania nas, bo wiedzieliśmy że gdyby zabrał jakąkolwiek część naszych rzeczy, byłoby to nie fair wobec rywali.

Droga na Smerek była dość stroma, ale podejścia przeplatały się z wypłaszczeniami, więc mijała dosyć szybko i „prawie bezboleśnie”, prawie bo oczywiście ciągle łapały mnie skurcze w przeróżne mięśnie (łydki, dwugłowy uda, czworogłowy uda, pachwiny, stopy…). Kulminacyjnym punktem były schody na kilkaset metrów przed szczytem, złapał mnie skurcz w łydkę. Był jednak zupełnie inny od poprzednich, bo nie zamierzał puścić. Stałem jak wmurowany i nie mogłem ruszyć nogą, a jedyne o czym myślałem, to że teraz to już naprawdę koniec… Kamil z Benkiem patrzyli na mnie wtedy bez słów i czekali co dalej… Na szczęście w końcu skurcz ustąpił…

Nie trudno się więc domyślić, że wyprzedziło nas na tym odcinku kilka ekip. Starałem się tym raczej nie przejmować i skupiać na ukończeniu, a nie na miejscu. Kiedy skurcz puścił byłem zmuszony oszczędzać tą nogę ponieważ czułem, że każde mocniejsze napięcie tego mięśnia będzie zgubne w skutkach. Droga ze Smerka do Chatki Puchatka, na której spacerowały rodziny z dziećmi raczej nie należała do najtrudniejszych, dla mnie była jednak strasznie długa i męcząca… Mobilizujący był doping na trasie, jednak był raczej sporadyczny, bo większość nie miała pojęcia o trwających zawodach. Jednak moje skrajne zmęczenie powodowało, że dość łatwo było mnie wyprowadzić z równowagi. Dlatego kiedy mniej więcej w ósmej godzinie biegu jakiś gość krzyknął do nas: „Brawo Maratończycy” – nie wytrzymałem i bez zastanowienia odparłem „Maraton przy tym to ch***…” Zdziwienie Pana było ogromne, i lepiej bym się poczuł gdybym mógł go spotkać i wyjaśnić co miałem na myśli, bo na pewno nie chciał źle… 😉

Fot. 4. Kamil nie wygląda na zadowolonego, a przecież wokół nas takie piękne widoki…

Zbieg do Berehów to początek euforii, wiedziałem że przed nami już tylko jedno strome podejście, a później prosty zbieg do mety… Pamiętam, że rozmawialiśmy tam z wolontariuszami, jeden proponował mi piwo. Ale mając resztki świadomości odmówiłem, bo wiedziałem że spaliłem dobre kilka tysięcy kalorii i nawet łyk piwa może podziałać na mnie zgubnie. Trochę gorzej było w tym momencie z Kamilem, który najpierw mówił do siebie (dialog między nim a Benkiem – Kamil: Daleko … … …? Benek: Co? Kamil: A ja coś mówiłem? – trzy-kropki to nieznane słowa ;)), później zaczął płakać… Na szczęście wiedziałem, że mimo młodego wieku jest dużo bardziej doświadczonym zawodnikiem na trasach ultra i że sobie poradzi, dlatego skupiałem się raczej na sobie.

Kiedy ruszyliśmy z Berechów, przypomniało mi się, że podejście które mamy przed sobą (na Połoninę Caryńską), jest jednym z najbardziej stromych w Bieszczadach… Kompletnie wyczerpany energetycznie, zatrzymywałem się co kilka kroków. Chłopacy nie chcieli mi mówić jaki odcinek pokonaliśmy i ile nam zostało, a ja nie miałem swojego zegarka. Później okazało się, że najwolniejszy kilometr pokonaliśmy w 22 minuty… Podejrzewam, że szybciej można by się przeczołgać. Zmysły miałem tak wyczulone, że kiedy szła przed nami pewna kobieta rozmawiając przez telefon to już kilkaset metrów przed dogonieniem jej każde słowo było dla mnie krzykiem wycelowanym we mnie… Z perspektywy czasu, wydaje mi się że byłem bliski utraty zmysłów. Mimo tak ogromnego, nie dającego się ukryć kryzysu minęliśmy pod drodze jedną z drużyn. Mieliśmy więc w tym momencie dobre 7 miejsce! Miejsce o którym nawet nie marzyliśmy przed startem, a dodatkowo kiedy zdobyliśmy szczyt okazało się, że czas jaki zakładaliśmy (między 10, a 11 godzin) ciągle jest w naszym zasięgu! Obaj byliśmy już w tym momencie potwornie głodni, zjedliśmy więc wszystko co mieliśmy ze sobą i rozpoczęliśmy ostatni etap walki… Jeśli endorfiny istnieją to wydzieliły się wtedy we mnie w zdwojonej ilości, uśmiech nie znikał z mojej twarzy, chętnie odpowiadałem na pozdrowienia kibiców (Ci którzy wchodzili od strony Ustrzyk wiedzieli, że odbywają się tutaj zawody, więc doping się nasilił). Daliśmy z siebie wszystko na tym ostatnim odcinku, kiedy w końcu dotarliśmy do mety byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi… Czas 10:27:11, 7 miejsce. Wszystko to z perspektywy walki jaką stoczyliśmy z bieszczadzkimi szlakami uważam za ogromny sukces. Kąpiel w zimnym górskim potoku, masaż, zimne piwo… Wszystko to odczuwałem całym sobą…

Fot. 5. Ostatnie metry przed nami, uśmiechy na twarzach… Udało się!

Mimo, że następnego dnia rano, nie wiedziałem jak wstać z łóżka, a każdy krok stwarzał mi ból i choć ciągle pamiętam co przeżywałem na trasie – jednego jestem pewien: będę częstym gościem biegów ultra w górach… Pokonywanie siebie to największe z możliwych wyzwań…

Dodaj komentarz

Kategorie