Zurich Maratón de Sevilla 2018 – NEW PB!

Maraton w Sewilli był moim dziesiątym maratonem (dla złośliwych dodam, że ukończonym). Główny cel od kilku startów pozostawał ten sam – złamać 2 godziny i 35 minut. Z tą różnicą, że o ile w kwietniu 2016 w Hamburgu był to cel „marzenie”, o tyle teraz był to plan minimum.

Taktyka na ten bieg była jeszcze bardziej ambitna – pobiec pierwszą połowę w tempie 3:38/km (czyli półmaraton w 1:16:40), a później spróbować delikatnie przyśpieszyć lub w razie problemów walczyć o utrzymanie tempa.

Już na porannej rozgrzewce czułem, że pogoda tego dnia jest zupełnie inna niż wcześniej, temperatura wynosiła ok. 8-9 st. Celsjusza, było pochmurno i trochę duszno (w Sewilli byliśmy od wtorku i codziennie świeciło słońce, a rano temperatura była najniższa w ciągu dnia – spadała nawet do 5 stopni). Nadal nie były to jednak złe warunki, więc postanowiłem, że nie będę sobie tym zaprzątał głowy.

Na starcie zrobiło się trochę tłoczno, bo ochrona usunęła taśmy między poszczególnymi strefami i tak w trakcie ostatnich ćwiczeń rozciągających zobaczyłem, że nagle obok mnie są nie tylko zawodnicy z mojej strefy, lecz także z dwóch kolejnych. Musiałem więc się trochę poprzepychać, żeby od startu móc złapać odpowiedni rytm biegu.

Nauczony doświadczeniem z porażki we Frankfurcie (może wrócę z postem dotyczącym tego biegu w najbliższych tygodniach) starałem się mocno pilnować założonego tempa, nie tylko patrząc na zegarek, ale też wypatrując oznaczeń organizatora na trasie. Pierwsze kilometry przebiegały bez większych przygód.

1-5km: 18:02 (03:36/km)

Niestety już na 8. kilometrze poczułem, że mięsień dwugłowy, z którym miałem problemy w trakcie przygotowań, nadal nie jest w pełni sprawny. Myśl o 34 km biegu z bólem nie była zbyt przyjemna, a po głowie zaczęły mi krążyć słowa Łukasza Panfila: „Jeśli na 25. kilometrze nie czujesz się tak jak na starcie, to nie masz po co dalej biec”. „Świetnie”, pomyślałem, „ja już na 8. kilometrze nie czuje się dobrze…” Wtedy na ratunek przyszła kolejna złota myśl: „a może Dębno?” – przecież mamy dopiero końcówkę lutego, mogę zejść z trasy na półmetku, wyleczyć kontuzję, potrenować jeszcze kilka tygodni i podjąć kolejną próbę.

5-10km: 18:04 (03:37/km)

Dodatkowo na 12. kilometrze rozsypała się kilkuosobowa grupka, w której biegłem i musiałem wziąć na siebie ciężar dyktowania tempa. Termometry wskazywały już 13 stopni, więc zdjąłem rękawiczki i wypatrywałem Justyny, która miała czekać na 14. kilometrze.

10-15km: 18:24 (03:41/km)

Chwilę po tym, jak ją minąłem, usłyszałem narastający tupot zbliżającej się grupy, ale dopiero gdy się odwróciłem, zobaczyłem jaka to grupa! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem w mojej maratońskiej karierze. Piętnasty kilometr, tempo ok. 3:38–3:40, a tutaj pędzi 40-osobowy pociąg. Nic tylko się zabrać. Trener (Artur Kern) zawsze powtarza, że ważniejsze niż trzymanie się dokładnych założeń tempa jest to, żeby biec w grupie. Więc choć tempo delikatnie spadło, kurczowo trzymałem się grupy.

15-20km: 18:19 (03:40/km)

Chwilę przed tym jak zostałem wchłonięty przez grupę.

1/2: 01:16:45

Prowadzącymi była dwójka pacemakerów, którzy mieli za zadanie doprowadzenia hiszpańskiej zawodniczki na minimum na Mistrzostwa Europy (o ile się nie mylę) i swoją pracę wykonywali świetnie.

Jedyny minus biegu w tak dużej grupie jest taki, że korzystanie z punktów odżywczych jest niezłą walką, do której raczej nie da się przywyknąć, biegając maraton na poziomie 2:35–2:45, czy półmaraton 1:13–1:16. Plusy są natomiast dużo ważniejsze: można schować się przed wiatrem i nie kontrolować tempa. Szczerze mówiąc to obawiam się, że bieg w takich warunkach może mi się już nie zdarzyć. Najważniejsze było jednak to, że kompletnie zapomniałem o moich rozterkach z początku biegu, bo musiałem skupić się na tym, żeby nikogo nie podeptać i nie zostać podeptanym.

20-25km: 18:19 (03:40/km)

25-30km: 18:08 (03:38/km)

Zgodnie z założeniami co ok. 40 minut brałem żel (miałem do dyspozycji ALE Thunder o smaku jabłkowym i truskawkowo-bananowym). Ponieważ nie było gorąco i nie mam potrzeby ich popijania, to brałem je wtedy, kiedy mój organizm ich potrzebował (pilnując jednak, żeby przerwy nie były zbyt długie). Przy mojej dość niskiej masie ciała i małych rezerwach energetycznych żele i ich dobre przyswajanie w trakcie maratonu są na wagę złota. W planie miałem cztery sztuki i tak pierwszy zjadłem na 11. kilometrze, drugi już ok. 19, trzeci na 28., a czwarty na 37. kilometrze.

30-35km: 18:12 (03:38/km)

Niestety na 35. kilometrze złapała mnie kolka. Dość szybko puściła, ale zbiegło się to w czasie z narzuceniem przez pacemakerów trochę szybszego tempa – co zmusiło mnie do odpuszczenia grupy (która w tym czasie liczyła już tylko kilkoro zawodników). Na ostatnich kilometrach byłem więc zdany tylko na siebie. Początkowo wydawało mi się, że kryzys został zażegnany i uda mi się utrzymać tempo do samego końca. Niestety wskazania zegarka mówiły co innego. 38. kilometr pokonałem już w 3:47, a to był dopiero początek problemów. Poczułem bowiem wtedy doskonale mi znane, nieprzyjemne uczucie w łydce, które zwiastowało pojawienie się skurczów. Chwilę później prawa łydka była już mocno spięta, a odczyt z 39. kilometra wskazał 3:56/km. Policzyłem, że musiałby się wydarzyć jakiś armagedon, żebym nie zrobił życiówki – ale przecież nie to było moim celem…

35-40km: 18:59 (03:48/km)

40. kilometr: 4:01 – byłem już coraz bardziej zły – bo nic nie zwiastowało, żeby ten bieg miał się skończyć w takim stylu. Skurcz na moment puścił, więc jeszcze raz spróbowałem przyśpieszyć, 41. kilometr – 3:52. Teraz zaczęły mnie łapać skurcze w lewej łydce, ale wydawało się, że ciągle realny jest plan B: #poprawićżyciówkębenkawmaratonie – więc cisnąłem ile sił (byłem przekonany, że to Benka PB to: 2:34:53). 42 kilometr – 3:45, ostatnie 200 metrów w 38 sekund. Czas złapany na zegarku: 2:34:45… Jest życiówka i moja, i Benka. Obsługa kilka razy pyta, czy na pewno wszystko ze mną OK (to chyba znaczy, że dałem z siebie sporo).

40-42,2km: 08:15 (03:45/km)

Druga 1/2: 01:18:00

META: 02:34:45

Wolnym krokiem wychodzę ze strefy mety, robię pamiątkowe zdjęcia, piję i szukam Justyny. Znajdujemy się po ok. 40 minutach. Oznajmia mi, że zabrakło sekundy… ALE JAK?!

No tak… Byłem przekonany, że złamię 2:34, więc nie sprawdziłem, jaki dokładnie wynik miał Benek… Okazało się, że 2:34:44. Więc ten cel ciągle zostaje niezrealizowany. Nadal mam więc co robić ?

Na dokładkę po biegu sprawdziłem, że wspomniana zawodniczka i jej pacemakerzy ukończyli bieg w czasie 2:33:10, szkoda, że nie udało się ich utrzymać do końca.

Na zakończenie dodam, że Sewilla jest pięknym miastem, a Hiszpania bardzo przyjaznym krajem. Ludzie mają tam zdecydowanie więcej luzu niż my. Maraton, który promuje się jako najbardziej płaski w Europie, też jest godny polecenia niezależnie od tego, w jaki czas celujecie. Każdy bowiem znajdzie tam coś dla siebie. Ścigacze – świetną, szybką trasę. Osoby traktujące bieganie turystycznie – piękne miasto, którego wszystkie najważniejsze punkty można zobaczyć w trakcie biegu.

Dodaj komentarz

Kategorie