Chudy Wawrzyniec

Po Rzeźniku obiecywałem sobie, że nigdy więcej nie wystartuje w biegu ultra. Potworne zmęczenie na granicy ludzkiej wytrzymałości, z pewnością nie powoduje, że wstając rano można pomyśleć, że ma się ochotę na udział w czymś takim… Zniechęcenie do dystansu trwało jednak dość krótko, bo już relacjonując wydarzenia z trasy doszedłem do wniosku, że moje cierpienie spowodowane było w znacznej mierze brakiem przygotowania do biegu na tak długim dystansie. Znalazłem wtedy w torbie od laptopa ulotkę „Chudego Wawrzyńca”. Beskid Żywiecki w którym miał odbyć się bieg był jednym z miejsc, które bardzo chciałem zobaczyć, więc nie zastanawiając się długo postanowiłem, że tam wystartuje. Tym razem zamierzałem być jednak znacznie lepiej przygotowany. Biegałem bardzo dużo (poprawiłem miesięczny rekord kilometrażu o kilkadziesiąt kilometrów), dołączyłem do tego rower oraz pływanie – aby zwiększyć czas trwania treningu nie narażając się przy tym zbytnio na kontuzję (przy okazji oswajać się z triathlonem, który prawdopodobnie niedługo stanie się kolejnym podjętym przeze mnie wyzwaniem).

Im bliżej było do startu tym bardziej zastanawiałem się, czy mam ochotę startować w kolejnym biegu ultra..? Ostateczną decyzję podjąłem dopiero na 10 dni przed biegiem kiedy trzeba było dokonać opłaty startowej. Przejrzałem wtedy listę startową i okazało się, że na bieg jedzie również Piotrek Karolczak, znany w świecie biegowym bardziej jako „Kulawy Pies”. Ustaliliśmy, że pojedziemy na bieg razem, dzięki czemu wiedziałem, że podróż będzie nie tylko ciekawa, ale także pełna merytorycznej dyskusji na tematy około biegowe.

Wyjazd zaplanowaliśmy na czwartek, tak aby na miejscu się wyspać i nie spędzić ostatniego przed startem dnia na podróży po polskich drogach. Co prawda ich stan zmienił się ostatnio bardzo na plus, ale nie da się ukryć, że do cywilizowanej Europy nadal trochę nam brakuje. Zdarzają się jednak także pozytywne przygody – np. autostopowicz częstujący śliwowicą… 😉

Do Ujsoł dotarliśmy ok. godziny 21, pokonując 470km w 8 godzin… Strach pomyśleć ile byśmy jechali, gdyby prawie połowa trasy nie prowadziła autostradą? 😉 Na miejscu spotkaliśmy się z ekipą organizatorów, którzy zaoferowali nam nocleg w zamian za pomoc w oznakowaniu trasy biegu, na co oczywiście chętnie przystaliśmy. Pewnie zrobilibyśmy to także bezinteresownie, szczególnie że oznaczyć mieliśmy ostatnie 12 kilometrów długiej trasy, którą dzień później mieliśmy pokonać.

Wstaliśmy więc wcześnie rano i po śniadaniu ruszyliśmy wykonać powierzone nam zadanie. Oczywiście staraliśmy się po drodze oszczędzać siły przed sobotnim startem. Szlak na tym odcinku wydawał się dość łagodny, a dodatkowo była to jedna z najbardziej odsłoniętych części trasy, dzięki czemu otaczały nas przepiękne widoki. Po kilku godzinach zawieszania taśmy i jedzenia jeżyn (rosły wzdłuż ścieżek w niewiarygodnych ilościach!) wróciliśmy do naszego pensjonatu i resztę dnia poświęciliśmy na odpoczynek oraz przygotowanie się do biegu.

Po południu pojechaliśmy do szkoły w Ujsołach, aby odebrać pakiet startowy. Tam także, na hali gimnastycznej mieliśmy spędzić ostatnią noc przed biegiem. Największym moim problemem było to, że chociaż mało w ostatnich dniach spałem, nie potrafiłem odciąć się i spać w dzień. Na dodatek na hali na której spaliśmy nie udało mi się znaleźć materaca. Nie zabrałem ze sobą karimaty, ponieważ miałem pewność, że na hali gimnastycznej będą materace i się wyśpię… Jako, że nie jestem przyzwyczajony do takich warunków, nie udało mi się zasnąć, a jeśli już to na kilka minut. Co chwilę spoglądałem na zegarek, aby w końcu o 2 wstać i zacząć szykować się do biegu…

Fot. 1 Profil trasy dłuższej wersji Chudego Wawrzyńca

Punktualnie o 4 nastąpił wystrzał startera i rozpoczęła się zabawa! 280 osób ruszyło na szlaki Beskidu Żywieckiego, aby rywalizować na trasie Chudego Wawrzyńca. Mniej więcej ok. 40km była możliwość wyboru dystansu między 50, a 80 kilometrami, dlatego na starcie wszyscy biegliśmy razem. Podstawowym założeniem na bieg było nie podpalić się na początku, biec spokojnie nawet łatwy asfaltowy odcinek, tak aby później zbytnio nie cierpieć. Od startu biegł ze mną Kamil, który bieg ten traktował jako trening przed wrześniowym startem w Krynicy na 100km… Ponieważ zaczęliśmy bieg w pierwszej linii, spokojnie mogliśmy policzyć zawodników którzy nas wyprzedzali i kalkulować pozycję, choć ze względu na podział na dwa dystanse – aktualna pozycja niewiele nam mówiła. Im dalej biegliśmy tym bardziej martwił mnie brak czołówki… Nie wziąłem jej za namową Piotrka Karolczaka (zresztą nie tylko jej), który twierdził, że po pokonaniu asfaltowego odcinka, powinno się zrobić widno, niestety się mylił… 😉 Ze względu na duże zachmurzenie pół godziny po starcie nadal było zupełnie ciemno, a wbiegaliśmy już do lasu. Musiałem więc bardzo uważać, i trzymać się blisko innych zawodników, którzy nie wykazali się taką ignorancją… Gdy tylko wbiegliśmy na pierwszy szczyt mogliśmy podziwiać przebijający się zza chmur wschód słońca i był to jeden z nielicznych widoków tego dnia, ponieważ chwilę później zaczęło padać, zeszła mgła i niewiele było już widać. Deszcz spowodował, że trudno było myśleć o czymkolwiek innym niż doskwierającym zimnie… Według naszych obliczeń od 10km biegliśmy na 17-18 pozycji, co zdecydowanie nam odpowiadało. Kolejne kilometry przebiegały bez większych przygód, aż momentu gdzie natrafiliśmy na pokaźne stado owiec, poganiane przez dwóch słowackich pastuchów… Liczące kilkadziesiąt sztuk owiec stado na wąskiej jednoosobowej ścieżce jest dość trudną do pokonania przeszkodą, przedzieraliśmy się więc przez las, biegnąć po stromym zboczu. Akcja ta pozwoliła nam jednak na chwilę zapomnieć o pokonywanych kilometrach i momentalnie poczułem, że odzyskałem świeżość w nogach (przynajmniej na tyle na ile można mieć „świeże” nogi po 30km biegu ;)).

Fot. 2 Start biegu

Na 38km znajdował się pierwszy punkt odżywczy, aby do niego wbiec trzeba było na chwilę zboczyć z trasy czego początkowo nie zrobiliśmy, ale na szczęście dosyć szybko zorientowaliśmy się w pomyłce i nadrobiliśmy tylko kilkaset metrów. Ponieważ ciągle czuliśmy się dobrze, zjedliśmy tylko kilka garści rodzynek, trochę pomarańczy i ruszyliśmy dalej. Pierwsze kilometry po zatrzymaniu były zdecydowanie nieprzyjemne, w mokrych ubraniach dość szybko ostygliśmy, a temperatura nie przekraczała 10*C. Żałowałem strasznie, że nie zabrałem kurtki, którą przygotowałem sobie na bieg… Powód jest chyba jasny? 😉

Mniej więcej od tego momentu zrobiło się na trasie bardzo ślisko, mimo że dzień przed biegiem było bardzo sucho i organizator zapewniał, że mimo deszczu nie powinno być błota. Ilość wody jaka spadła szybko zweryfikowała tą wiadomość… Niedługo po punkcie odżywczym dotarliśmy do rozwidlenia trasy na którym trzeba było podjąć decyzję, który z dystansów chce się przebiec. Ja od początku wiedziałem, że moim celem jest trasa 80+ więc nawet się tam nie zatrzymałem. Kamil, który miał wątpliwości zatrzymał się, aby porozmawiać że stojącymi tam wolontariuszami i udało mu się dowiedzieć, że jesteśmy 3 i 4 osobą, które wbiegają na dłuższą trasę. Ja ciągle czułem się świetnie (chociaż pojawiały się lekkie skurcze), więc od razu pomyślałem, że jest realna szansa na zajęcie miejsca na podium! Szybko zostałem sprowadzony na ziemię (i to dość dosłownie). Podbudowany tą wiadomością przyśpieszyłem bowiem i na jednym z kolejnych zbiegów przewróciłem się… Upadłem na kolana, i od tego momentu oprócz zimna doskwierał mi ich ból (bałem się na nie patrzeć, żeby sprawdzić obrażenia – ale na szczęście nie było to nic groźnego). Gorszym skutkiem była jednak ostrożność, która towarzyszyła mi na trasie od tego momentu. Towarzyszył nam jednak na tym odcinku świetny humor (skąd do cholery się wziął?!) i na każdą trudność reagowaliśmy śmiechem. Patrząc na to z perspektywy czasu zastanawiam się, czy nie był przypadkiem moment kiedy zaczęły kończyć się nasze zapasy energii… Bo dalej było już zdecydowanie trudniej…

Z każdym kolejnym kilometrem na trasie było coraz więcej wody, dlatego na płaskich odcinkach biegliśmy teraz już nie po błocie, a po wodzie. Natomiast strome zbiegi i podejścia stały się prawdziwym wyzwaniem… Dodając do tego fakt, że druga część trasy obfitowała w takie wzniesienia, to zdecydowanie nie był łatwy bieg (nie nazwałbym go też łatwiejszym od Rzeźnika). Kilka razy zobaczyliśmy przed sobą tak strome „ściany”, że podejście pod nie wydawało się niemożliwe. Kamil, który ma trochę większe doświadczenie w biegach górskich mówił, że czegoś takiego jeszcze nie widział… Na jednym z takich podejść („Oszust”) znajdował się punkt kontrolny, na którym udało nam się dostać od jednego z wolontariuszy ciepłą herbatę, o której marzyłem od dłuższego czasu. W ogóle przed większą część biegu myślałem tylko o tym co zrobię jak dobiegnę na metę. Planowałem rozebrać się z przemoczonych ubrań, wejść do śpiwora, zamknąć w samochodzie i rozkręcić na maksa ogrzewanie… To kolejny dowód na to, że skrajne zmęczenie potrafi znacznie przedefiniować nasze potrzeby. W takim momencie, ogrzanie się było szczytem moich marzeń…

Fot. 3 „Oszust” zdobyty!

Chwilę po opuszczeniu tego punktu zostaliśmy minięci przez jednego z zawodników. Styl w jakim tego dokonał nie pozostawiał wątpliwości, że w tym dniu, ten zawodnik jest poza naszym zasięgiem. Nie byłem w stanie podjąć ryzyka na zbiegach, które pozwoliłby myśleć nam o dalszej walce o podium. Coraz bardziej doskwierał mi brak energii. Podejrzewam, że było by to mniej odczuwalne na tym etapie, gdyby nie fakt, że znaczą jej część zużywałem na ogrzanie organizmu, chłodzonego przez deszcz i przemoczone ubrania. Punkt kulminacyjny mojego wychłodzenia nastąpił na drugim punkcie odżywczym. Po zatrzymaniu, zacząłem się cały trząść, a chwilę później  miałem już sine usta (podobno, bo ja tego nie widziałem – może to dobrze?). Rozsądek podpowiadał mi, że powinienem w tym momencie zrezygnować (nie mam go chyba jednak zbyt wiele). Przy takiej pogodzie było zbyt duże ryzyko, że gdybym opadł z sił jeszcze bardziej i nie mógł biec dalej, hipotermia spowodowałaby że pomoc mogłaby nie zdążyć…

Miałem w tej sytuacji sporo szczęścia… Na punkcie oprócz wolontariuszy stała grupa leśników. Jeden z nich dał mi swój polar i rękawiczki, a że miałem w plecaku drugą, suchą koszulkę termoaktywną – byłem uratowany! Chwilę później byłem już przebrany (przy czym również potrzebowałem pomocy, bo obcisła przemoczona koszulka nie chciała współpracować) i czułem, że mogę biec dalej. Powagę sytuacji pokazały tak naprawdę dopiero pierwsze minuty biegu po wyruszeniu z punktu. Czułem się strasznie skołowany, średnio zorientowany gdzie jestem… Chyba takie są początkowe objawy hipotermii..? Musiałem więc biec, żeby jak najszybciej się ogrzać. Do mety zostało nam jakieś 25km z czego ostatnie 13 pokonaliśmy dzień wcześniej, więc można powiedzieć, że je znaliśmy. Kilometry mijały jednak coraz wolniej, a energii brakowało coraz bardziej. Pojawiła się też trochę napięta atmosfera między mną, a Kamilem – który, gdy tylko widział, że się zatrzymałem lub przeszedłem do marszu – popędzał mnie… Generalnie, na tym etapie bieg zdecydowanie nie należał już do przyjemnych… Było mi już co prawda trochę cieplej, ale za to kompletnie nie miałem ochoty i energii na kontynuowanie biegu, odliczałem już nie kilometry, a metry dzielące od upragnionej mety. Dobiegnięcie do znanego nam odcinka również nie przyniosło ulgi, podbiegi które dzień wcześniej wydawały się banalne, przez noc znacznie urosły i pokonanie ich nie należało już do przyjemnych, brakowało również widoków które dzień wcześniej zachwycały… Jedyne co nam teraz towarzyszyło to przenikające zimno, deszcz i mgła…

Energii brakowało już do tego stopnia, że co kilkaset metrów biegu musiałem przechodzić do marszu, nawet na zupełnie płaskich odcinkach. Z kolei bieganie na kamiennych zbiegach było praktycznie niemożliwe, ponieważ zmęczone nogi nie gwarantowały już stabilizacji na nierównej nawierzchni i każdy krok sprawiał ogromny ból. Kamil miał z kolei problem z kolanami i piętą, więc przestał na mnie narzekać, bo jemu również bieganie zaczęło przysparzać sporych problemów i zdecydowanie chętniej przechodził do marszu. Dopiero gdy doszedłem do wniosku, że do samej mety czekają nas już tylko zbiegi, rozpoczęliśmy kilkukilometrowy finisz. Zajmowaliśmy wtedy 5 i 6 lokatę, co przed biegiem przyjąłbym w ciemno, a gdyby nie słaby czas (przed biegiem planowaliśmy wynik między 9, a 10 godzin) pewnie byłbym zadowolony…

Najbardziej w całym biegu zawiodła meta. Upragniona, wyczekana, wywalczona… Czekała na nas zupełnie sama… Żadnych kibiców i tylko dwie wolontariuszki zawieszające medale… Nawet ekipa zajmująca się pomiarem czasu schowała się w budynku… Co prawda nie powinno to dziwić, bo przy takiej częstotliwości wbiegania zawodników na metę, zawody nie należały do ciekawych dla kibiców, ale i tak było to dosyć przykre doświadczenie. Jednak gdy w końcu bez wyrzutów sumienia mogłem się zatrzymać ogarnęło mnie ogromne szczęście…

Fot. 4 Ceremonia dekoracji zwycięzców

Podsumowując trasa Chudego Wawrzyńca miała ok. 87 kilometrów, pokonaliśmy ją w 10 godzin i 50 minut, co daje nam średnie tempo 07:30 minuty/kilometr. Na 21 kilometrze mieliśmy czas 02:07, pokonując prawie 1000m przewyższenia. Maraton przebiegliśmy z kolei w 04:38 co dla wielu amatorów byłoby satysfakcjonującym wynikiem… Później niestety ze względu na warunki atmosferyczne, tempo spadło znacznie poniżej oczekiwań. Dla mnie znaczy to mniej więcej tyle, że mam po co wracać za rok na Chudego… Świetna ekipa organizatorów, świetna trasa i chęć udowodnienia czegoś. Oczywiście przede wszystkim sobie…

P.S. Gdybym nie pisał tej relacji dopiero kilka dni po biegu z pewnością ostatnie zdania brzmiałyby zupełnie inaczej… „Nigdy więcej ultra”! 😉

Dodaj komentarz

Kategorie